PRACA I SERCE

“Tu się często zmienia dekoracja. Nie, że ciągle jest to samo. Raz są ptaszki, raz jakieś króliczki. Ta pani mnóstwo czasu wkłada w dbanie o ogródek; i serca.

Kiedyś było inaczej. Od zasiedlenia tu mieszkam, od lata ’80. Wtedy ludzie tak nie dbali. Jak ktoś miał działkę, to głównie warzywa uprawiał – o wyżywienie chodziło; wiadomo w sklepach nic nie było. Teraz ludzie przykładają większą wagę do estetyki.”

Ogródki na Chomiczówce zwracają uwagę. To jedno z tych osiedli, na których mieszkańcy parterów mogą uprawiać pas ziemi u podnóża bloku. I robią to. Widać różnice w stylu, doborze roślin i nakładzie pracy włożonej w te mikro zieleńce, ale jedno jest pewne – wartością dodaną jest urozmaicenie wspólnego podwórka. Odwrotnie niż zwykle – prywatny wysiłek, publiczna korzyść. Tylko, czy sam fakt, że możemy cieszyć oko tymi ogródkami wystarczy, by uznać ich wspólnotowy charakter? A z drugiej strony, czy jest sens nazywać “własnym” ogródek poddany ciągłemu oglądowi tylu par oczu? Bez szansy na prywatność, przyblokowe ogródki są przedłużeniem długiej i bardzo płynnej granicy – tego, co na blokach jest “moje”, a co “nasze”. “- No tak, ten ma porządne ogrodzenie. Ta pani na prawdę dba. Ciągle ją w ogrodzie widać. Aż miło popatrzeć.”

Dziękuję chomniczówkowej autochtonce za rozmowę!

Szklarz, poeta, przedszkolanka

Pani Ho.: Najgorsze były te blokowiska z długimi korytarzami. U nas jednak małe klatki, trzy mieszkania na jednym piętrze – to dawało wrażenie takiej intymności. Znaliśmy sąsiadów z dalszych klatek, bo z tego bloku sześć dziewczynek chodziło do tego samego przedszkola. Potem do tej samej szkoły podstawowej poszły. Stąd te sześć rodzin znało się z konieczności. Te dziewczynki do siebie chodziły, znaliśmy rodziców, odwiedzaliśmy się, oni wpadali do nas.

Pan Ho.: Z tych sześciu dziewczynek, pięć miało na imię Agnieszka. Tylko ta, co mieszkała pod nami, nazywała się Ania. Dyrektorka przedszkola mieszkała w sąsiedniej klatce, ta która przyjmowała naszą trzylatkę do przedszkola.Patryk WiśniewskiPan Ho.: Układ lokatorów na Lizbońskiej był niesłychanie proletariacki, że się tak wyrażę. Mieszkał Miron Białoszewski i mieszkali państwo Cho. – pani o oczach jak madonna Modiglianiego, jak pisał Miron – ona była sprzątaczką, jej mąż szklarzem. My w tym czasie zajmowaliśmy kierownicze stanowiska w przemyśle lekkim. Ja kierowałem przedsiębiorstwem usług biologicznych. Żona była w tym czasie zastępcą dyrektora zakładów odzieżowych.

Pani Ho.: Byłam dyrektorem handlowym zakładów odzieżowych.

Pan Ho.: A w tej samej klatce mieszkała Figlowa, która była…

Pani Ho.: …u mnie w magazynach pracowała. A więc, pełen przekrój nieomal społeczny i wszyscy mieszkaliśmy w takich samych warunkach.

Pan Ho.: W tym bloku również mieszkał zastępca naczelnika dzielnicy. Mieszkał też późniejszy dyrektor Mera-Pnefal; ale zasadniczo na Lizbońskiej to była raczej klasa robotnicza.

Pani Ho.: W tamtych latach – wydaje mi się – jeżeli chodzi o sprawy finansowe było znacznie skromniej, natomiast życzliwość ludzi wobec siebie była znacznie większa. Ludzie wspólnie – jak nie mieli czegoś-tam, to wszyscy nie mieli; jak przyjeżdżały pomarańcze, to wszyscy mieli pomarańcze. Pieniędzy wszyscy mieliśmy mniej więcej tyle samo. Szklarz i sprzątaczka mieszkali w takim samym mieszkaniu jak my.Patryk_WiśniewskiPani Ho.: Czy to mieszkanie sprawiało nam radość? – myślę, że tak, bardzo dużą. Po pierwsze dlatego, że było własne.

Pan Ho.: Może i trzeba było zdobywać niektóre rzeczy na zapisy, ale te dzisiejsze opowieści o czarnej nocy…

Pani Ho.: Czarna noc była dla tych, którym rodzice opowiadali o super mieszkaniach przed wojną w Warszawie, dworach i pałacach.

Pan Ho.: Więc ja rozumiem tych wszystkich, którzy narzekali, bo potracili dworki na Kresach – tylko nikt nie pytał tych, którzy pracowali na rzecz tych właścicieli.

Pani Ho.: A nasze rodziny to właśnie z tych pracujących, nie posiadających. My się wychowywaliśmy w trudnych – nieporównywalnie trudniejszych czasach niż teraz. Ja się urodziłam w środku Warszawy, na Chmielnej, gdzie połowa domów była zburzona. Ojciec pracował w biurze odbudowy stolicy, to dostał pokój dla rodziny z trójką dzieci. Dla mnie nie było gdzie łóżeczka postawić, to jak matka opowiadała, dwa krzesła były zsunięte i na tym mój becik był, żebym miała gdzie w ogóle spać. Za braćmi starszymi po gruzach latałam. Jak człowiek się wychowuje w takich warunkach, to wszystko, co się zdobywa w życiu, przynosi dużo radości.

Pan Ho.: Moi przyjechali z terenów dzisiejszej Białorusi, z Kresów. Nie mieszkali tam ani w pałacu, ani we dworku. Przyjechali, bo tu była Polska. Urodziłem się w domu, w którym prądu nie było. We wsi dwa kilometry dalej był już prąd. Dopiero jak miałem 5 lat, zacząłem w mieście mieszkać i prąd elektryczny miałem – a nie jestem taki stary, mam 69 lat.

Pani Ho.: Wieś poniemiecka, bo to były te tereny.

Pan Ho.: Moja córka w wieku 14 lat pytała nas, czy to prawda, że kiedyś były tylko czarno-białe telewizory, to jak ja miałem jej wytłumaczyć, co to jest lampa naftowa?

Pani Ho: No, ja miałam 13 lat, jak rodzice kupili pierwszy telewizor. Nazywał się „Belweder”. Do 13 roku życia wychowywałam się bez telewizora.

Pan Ho.: A ja swoim rodzicom telewizor kupiłem z pierwszej pensji.

Pani Ho.: Stąd też nas to mieszkanie cieszyło. Chociaż robiliśmy wszystko, żeby mieć lepsze. Przeprowadziliśmy się z Lizbońskiej na Lotaryńską – to jest przedłużenie Lizbońskiej, bliżej Wału Miedzeszyńskiego. Tam mieliśmy 125-metrowe, dwupoziomowe mieszkanie z zejściem do własnego ogródka – ale to był wynik tylko i wyłącznie naszej pracy i tego, że chcieliśmy lepiej. Jedno mogę powiedzieć – z wysokości, że tak powiem swojego wieku – znacznie przyjemniejsze jest życie, jeśli się jest człowiekiem pogodnym, ciszącym się z tego, co się ma.

Dziękuję państwu Ho. za rozmowę!

Wszystkie zdjęcia w tym wpisie zrobił Patryk Wiśniewski – dzięki Patryk!

Patryk_Wiśniewski
foto:Patryk_Wiśniewski

mebel jako ścianka

Pani Ho.: Przyjęcia były u nas po dwadzieścia parę osób. Dzisiaj się zastanawiamy: rany boskie, jak myśmy się mieścili? A jednak jakoś się mieściliśmy.

Pan Ho.: Nasze pierwsze mieszkanie na Kochanowskiego, na Piaskach, miało 36 metrów z kawałkiem. Jak dostaliśmy mieszkanie 48,7 m i do tego trzy pokoje – czyli 12 metrów więcej – mieliśmy wręcz obawy, czy będziemy w stanie to zagospodarować. Mieszkanie Mirona miało  jakieś 24 metry.

Pani Ho.: To była taka spora kawalerka, fajna.

Pan Ho.: Drzwi wejściowe miał troszkę przesunięte. Wchodziło się od razu do kuchni. Kuchnia z oknem na loggię i jeszcze z tego wykrojona łazienka. I do tego taki duży pokój, salon sypialniany. Znaczy salon – tam po prostu było wszystko.

Pani Ho.: Mieszkanie nasze i państwa Cho. były absolutnie jednakowe.

Pan Ho.: Na klatce była winda, schody, zsyp.państwo Ho. plan mieszkania

Pani Ho.: Wtedy mieszkania nie były oddawane w stanie surowym. To był standard. Można było wchodzić z meblami, jak się dostawało klucze. Kłopot polegał głównie na tym, że do tak małych mieszkań trzeba było specjalnych mebli. Jeżeli największy pokój – salon – miał 16 metrów, to łatwo sobie wyobrazić. Pamiętasz, jak kupowaliśmy kanapę? Trzeba było zdjąć bok, bo się nie mieściła w drzwiach. Moda na meblościanki spowodowana była przede wszystkim takim metrażem. Meblościanka, która stała wzdłuż ściany, do samego okna, musiała zawierać i szafę, i półki – myśmy mieli zawsze bardzo dużo książek – i najzwyklejsze rzeczy typu obrus i kuchenne sprzęty, bo kuchnia była bardzo malutka.

Pan Ho.: Łącznie z bielizną sypialnianą, bo proszę zobaczyć, ile wynosiła nasza sypialnia.

Pani Ho.: Tak, tutaj była nasza sypialnia – 6.5 metra. Tutaj stał tapczan, miał 140 cm szerokości, bo ściana do drzwi miała tylko tyle. Pod oknem była zabudowa, która pozwalała na to, żeby schować przynajmniej część bielizny pościelowej. No, trzeba mieć coś na zmianę. A z tej strony był grzejnik, więc też już nic nie można było zrobić. A więc ta meblościanka musiała pomieścić wszystko. Stąd zapotrzebowanie na takie meble było ogromne. Istniała forma zapisów. Co jakiś czas trzeba się było dowiadywać. Pamiętam, że na naszą czekaliśmy około trzech miesięcy; wtedy już wchodziły te takie trochę lepsze.mebloscianka

Pan Ho.: Bo w pierwszym mieszkaniu na Kochanowskiego mieliśmy z Wyszkowskiej Fabryki Mebli. To był typowy taki regał.

Pani Ho.: A to, co zamówiliśmy na Lizbońską już było trochę lepsze. Była taka ładna okleina meblowa, lekko błyszcząca, lepsze wykończenie, ładne szafki, łącznie z barkiem – no bo jakieś butelki i kieliszki też musiały gdzieś stać.

Pan Ho.: Problem bywał z ustawieniem, dlatego że ściany się niekoniecznie trzymały kąt prosty.

Pani Ho.: Meble trzeba było nie raz przycinać na skos, do ściany – bo nie przejmowano się tym wtedy. Nie wspomnę o ścianach, które były jak tarka – można było kartofle trzeć na ścianie. Wracając do mebli; rzeczywiście na ładniejsze meble zapotrzebowanie było bardzo duże. Łatwiej było z tymi meblami drobniejszymi, pamiętasz? Stół też udało się dostać, niski…

Pan Ho.: tak zwana ława podnoszona

Pani Ho.: …miała taka korbkę fajną, rozsuwały się takie dwie łapki i ten blat jechał do góry, potem się rozciągał i był taki, że hej! Można było talerze postawić, kiedy przychodzili goście. Krzeseł tylko praktycznie nie było takich normalnych, więc jak robiliśmy przyjęcie, to czasami sąsiedzi z dołu nam pożyczali. Życie sąsiedzkie wtedy kwitło.

Pan Ho.: Czasami się między dwoma krzesłami deskę do prasowania kładło, kocem się owinęło i siedzi się na tym.

***

A tu Białoszewski o Pani Cho. i pożyczaniu krzeseł:

„Do windy wsiadło dziecko tych drugich sąsiadów, nie wiedziałem, że mają. I matka. Młoda. Myślę sobie

– Och, jaka niemówiąca, delikatna, wąskie oczy, ciemna, bizantyjska, Madonna.

Jedziemy windą, ona w połowie drogi przemienia się nagle

– U pana jest woda? Bo u mnie nie ma.

– Nie ma ciepłej.

– U mnie nie ma żadnej cały dzień. – jest dopiero południe. – Co to jest, muszę iść do administracji.

Wysiadłem, myślę sobie

– Zupełnie nie madonna, i mowa trochę peryferyjna.

Mówię potem Tadziowi

– Bizancjum, ale peryferyjne, chociaż i Bizancjum musiało mieć przedmieścia. Zapomina się o tym. Ale mogłaby być cesarzową Teodorą.

– Zdążyłaby?

– Zdążyła.(…)

Przyszedł Le. Zapukano. Pan Julian otworzył. Głos kobiecy.

– Mogę rozmawiać z gospodarzem tego mieszkania?

Le. do drzwi. Sąsiadka, ta, co zdąży być jeszcze cesarzową bizantyjska, choć pochodzi z przedmieścia.

– Może pan mi pożyczyć ze dwa krzesła, bo przyszli goście i nie mam ich na czym posadzić?

– Mam tylko dwa krzesła. Nie mogę pożyczyć, dziś dzień przyjęć, wtorek. Nie ma krzeseł. Wtorek przyjęcia.”

Miron Białoszewski, Chamowo, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2009, strony: 22 i 36.

Bardzo dziękuję państwu Ho. za rozmowę!

Tu można przeczytać wcześniejszy fragment: pozdrowienia zza ściany

fot. Krzysztof Jabłoński, Wyszkowska Fabryka Mebli

pozdrowienia zza ściany

Pan Ho.: To było tak: dowiedzieliśmy się, który blok będzie nasz i przychodziliśmy na budowę. Jeszcze Trasa Łazienkowska była rozkopana, w budowie. Po jakichś krawężnikach, zakosami się szło do tego bloku, żeby nie utopić się w błocie. Marzec był, przed Wielkanocą, a klucze dostaliśmy i przeprowadziliśmy się w maju 1975.

Pani Ho.: Tam kapusta wcześniej rosła przecież. No i dwadzieścia lat tam mieszkaliśmy na 9 piętrze. Były trzy mieszkania: 61 – nasze, 62 – Mirona, i 63 – państwa Cho. Z tytułu tej małej klatki dosyć dobrze się znaliśmy wszyscy, no bo wystarczyło mocniejsze stuknięcie drzwiami, to reszta wiedziała.

Pani Ho.: Pamiętam, jak się pierwszy raz dowiedziałam, że nasz sąsiad to jest TEN Białoszewski. Na początku nie wiedzieliśmy o tym. Ktoś przez pomyłkę zapukał do naszych drzwi i zapytał: Czy tu jest pan Białoszewski? Ja mówię: Białoszewski? Ten Białoszewski? – on wtedy bardzo dużo publikował w „Przekroju”. Krakowski teatr wystawiał jakiś jego monodram i ja tak pytałam: Czy to aby na pewno ten Białoszewski, tu u nas? Tak, poeta Białoszewski tutaj mieszka. Dopiero później jego samego poznaliśmy. Taki trochę dziwak, bardzo miły, bardzo sympatyczny – dla nas spokojny miły pan.

Pan Ho.: Mi się wydaje, że mieszkańcy Lizbońskiej w znakomitej większości mieli w nosie Białoszewskiego i to, co on pisał.http://i.wp.pl/a/f/jpeg/31503/miron10.jpeg

Pani Ho.: Sądzę, że niewielu wiedziało, że obok pisarz mieszka.

Pan Ho.: Poza tym Mirona mało kto widział, bo on wychodził po zmroku, wieczorami.

Pani Ho.: Nocami często spacerował, pracował. W dzień spał. Jak ktoś szedł na 6, czy nawet na 8 do pracy, to go nie spotykał.

Pan Ho.: Z faktu, że nie chodził dniami tylko wieczorami, wynikało, że zawsze był taki blady.

Pani Ho.: Poza tym bardzo był chory na serce. W końcu kolejny zawał go dopadł. Miał taką ziemistą cerę typowych sercowców. Do tego bardzo chętnie na czarno się ubierał. Miał taką dyżurną czarną kurtko-marynarkę i berecik z antenką. Tak się najczęściej ubierał. Nie jakiś stylowy, tylko taki klasyczny z antenką.

Pan Ho.: To przepraszam, dozorca nasz lepiej się ubierał i wyglądał, chociaż był to człowiek prosty. Miron często chodził w płaszczu paskiem zawiązanym i z tym berecikiem. Ale to nie wyglądało jakby pozował – to nie był typ demonstracyjnej abnegacji, nie. To po prostu człowiek, który miał tak bogate życie wewnętrzne. Myślę nawet, że bardziej bezwiednie niż świadomie – wszystko robił, żeby nie było go widać, żeby się go nie zauważało. W tych książkach to wszystko widać.

Pani Ho.: Tak jak my, mieszkał tam od 75 roku. No, mamy wszystkie jego książki z dedykacjami. A szczególne zaprzyjaźnienie się powstawało na samym początku. Zupełnie przypadkiem zobaczyliśmy, że przechodzą technicy i zakładają telefony, więc szybko się zapytaliśmy: Czy my możemy też? – No tak, mamy wolne numery.

Mirona widocznie nie było w domu, bo nie miał telefonu i przychodził do nas, jak potrzebował zadzwonić. I stąd taka z nami bliższa znajomość niż z innymi sąsiadami.

Pan Ho.: On praktycznie może ze dwa razy korzystał z tego telefonu, ale prawdopodobnie chodziło o komfort, że zawsze może. Dla nas to był żaden problem.

Byłem zapraszany na wtorki literackie, on organizował takie spotkania. Była herbata, czasem jakieś ciastka, czy paluszki, czasem jakaś jedna butelka wina, a siedziało osób nawet kilkanaście – głównie młodzi ludzie z uniwersytetu. Nie było tam żadnej agitacji politycznej – nigdy się nie rozmawiało o tym. Miałem tam rolę szczególną, bo nie byłem niestety znawcą literatury, czy znawcą spraw, o których oni mówią, natomiast byłem niesłychanym autorytetem technicznym dla Mirona – parę razy mu coś tam naprawiłem. On telewizora nie miał. Raz mówi: Radio nie gra – dramat – ono już od paru tygodni jest nieczynne. Nie może sobie wieczorem włączyć, a muzyki chciałby posłuchać. Ja mówię: No to pan pokaże. Tylko bezpiecznik trzeba było wymienić. Zorientowałem się o co chodzi – a elektronik ze mnie żaden, nigdy nie miałem pojęcia, tylko tak po prostu… Więc byłem po tym, przez kilka spotkań przedstawiany przez Mirona jako cudotwórca, który nawet radio potrafi naprawić. Mówił: Zobaczcie, to jest mój sąsiad, zaprzyjaźniona osoba. Na tych spotkaniach poznałem również Kazimierza Wykę. Do szkoły podstawowej i średniej chodziłem na Mazurach, ale mieliśmy takiego polonistę,  który w nas próbował zaszczepić wiedzę o literaturze. Także były takie nazwiska jak Wyka, Kot, Sandauer –jak mój polonista je wymawiał, to niemalże na baczność stawał. A potem Miron Sandauerowi tłumaczył, jakim jestem cudotwórcą, bo nawet radio potrafię naprawić. To się żyje na takich śmiesznych peryferiach historii. To były świętości dla ludzi zajmujących się literaturą w owym czasie, a tutaj ja byłem stawiany, przedstawiany im jako cudotwórca.

Pani Ho.: A tu już jest dedykacja z 81 roku. Miron bardzo sobie cenił widok na Trasę. Oddzielała nas od trasy szkoła – Zespół Łączności – który zresztą tam jest do dzisiaj. I ten zespół szkół miał za płotem posadzone mnóstwo topoli. I my z tego 9 piętra, jak patrzyliśmy w dół, to czubki tych topoli widzieliśmy. To był taki ładny widok, dużo zieleni. On to bardzo lubił i ciągle pisał o tych topolach.

foto:bloki_to_my

Bardzo dziękuję państwu Ho. za rozmowę!

Dalsze jej części będziemy publikować w kolejnych wpisach.

A tu Białoszewski o topolach:

Wracałem spod swojego mostku na skrót łączką, wzdłuż topól. Jest tu ścieżka. Topól cały rząd. Idzie się w zapachach, w cieniu, jak na wsi. Ludzie, ci nowi, ci my, ośmielili się, już chodzą tędy z psami, z dziećmi, a nawet widziałem panią w kostiumie kąpielowym. To nasza łączka, nasza wieś. A nas w tym domu dużo. Ze sześćset, a może z osiemset. I tylko my jesteśmy z Lizbońskiej. Lizbońska 2. Lizbońskiej 1 nie ma i nie będzie, nigdy, bo po  nieparzystej stronie tyły szkoły, z piłką, z chłopakami.

Gorąc.

Miron Białoszewski, Chamowo,

Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2009, s. 14

Tak jest ładniej

W drzwiach między klatką schodową a korytarzem wisi firanka. Nie widać przez nią rowerów, kwiatów w doniczkach i wycieraczek. Żeby się tam dostać, trzeba mieć klucz albo znajomego w jednym z mieszkań.

Z wielkiego budynku wyodrębnia się część wspólnej przestrzeni. Tu dostęp ma tylko ograniczona liczba osób. Tylko te osoby mogą powiedzieć: “jesteśmy u siebie”. Ich graty zaczynają wypełniać korytarz. Nikt tych bambetli nie ukradnie, bo są przecież za wewnętrznymi drzwiami. Poza tym w domu każdy czuje się swobodniej i przestaje pilnować swoich skarbów. Prawie jak w domu, nawet firanka wisi.

I tak “dom” rozszerza się o te kilka czy kilkanaście metrów kwadratowych, w zależności od długości korytarza. Zaczynamy mieć coś wspólnego z innymi na piętrze: drzwi na zamek, wewnętrzny domofon, korytarzyk, firankę i przestrzeń prawie prywatną.

Tu już jest dom. Czy nie dlatego gospodynie wieszają w drzwiach firanki? Firanka chroni przed spojrzeniami obcych. Firanka to dowód na obecność gospodyni, to jej manifest i znakowanie terytorium. Poza tym tak jest ładniej.

Skąd wiadomo, że to gospodynie wieszają? Bo chłopcy inaczej znaczą teren. Na klatkach schodowych widać różnice płci kulturowych, a sam gest oswajania przestrzeni z gruntu jest ten sam.foto:bloki_to_my

Kobieta z wózkiem

Jeżeli w bloku jest kilka klatek, a do jednej z nich prowadzi dziwnie długi podjazd, to znak, że właśnie tam mieszka osoba poruszająca się na wózku. Mało który ze starych budynków był projektowany z myślą o osobach niepełnosprawnych.

foto:bloki_to_my

 

“Dwadzieścia lat czekałam na podjazd” – mówi Tereska, mieszkanka jednego z warszawskich bloków. Decyzje o wprowadzaniu udogodnień dla niepełnosprawnych podejmuje rada mieszkańców. Tereska nie miała siły się z nimi wykłócać. Wszystko sie zmieniło, gdy jedna z sąsiadek uległa wypadkowi i też siadła na wózek. “Przyszła się spytać, jak sobie radzę z tymi kilkoma schodkami. Więc jej powiedziałam, że stoję i czekam, aż ktoś mi pomoże.” Ktoś, czyli dwie silne osoby. W tamtych czasach Tereska nie mogła jeździć wózkiem elekrtycznym, mimo, że jest dla niej dużo wygodniejszy. “Wózek elektryczny jest za ciężki, żeby go nosić po schodach.”

Sąsiadka się zaparła i wywalczyła podjazd. Jednak w dziesięciopięrtowym bloku znalazło się jedenastu lokatorów, którzy uznali, że to nie jest dobra lokata wspólnych pieniędzy. Budowa stanęła na miesiąc. “Niedługo po tym, jak skończyli podjazd ta moja sąsiadka umarła. Została mi po niej najlepsza pamiątka.”

Matki z dziećmi, rowerzyści i ci, którzy zamiast dźwigać zakupy wolą je wozić – wszyscy korzystają z podjazdu. Tak, ci ktorzy protesyowali, też.foto:bloki_to_my

NA ULICY LEŻĄ KWIATY

Nasze podwórka zmieniają się dziś nie do poznania. Jest Boże Ciało, więc przed naszymi oknami przechodzą procesje.

Jak odpowiednio uczcić święto będące wspomnieniem Ostatniej Wieczerzy? Jak ozdobić ołtarz, by był wystarczająco ładny? Jak nie nabrać dystansu do własnej wiary, mając do czynienia z kiczem przedstawień figuratywnych? Jak nie uprzykrzyć życia sobie nawzajem, bo w końcu nie wszyscy jesteśmy katolikami.

foto:bloki_to_myfoto:bloki_to_myZ punktu widzenia  mieszkańca osiedla, procesja Bożego Ciała jest ważnym wydarzeniem. To jedna z niewielu sytuacji, kiedy wspólną przestrzenią faktycznie musimy się dzielić. Zwykle miejsca, zaplanowane przez architektów jako służące integracji mieszkańców, stoją puste. W najlepszym razie zastawione są puszkami po piwie. Natomiast w Boże Ciało podwórko zapełnia się ludźmi. Część sąsiadów chce wpływać na kształt przestrzeni i, na dodatek, robić to kolektywnie.

Jak przestrzeń funkcjonalną zmienić w ołtarz? Trudność polega na odwróceniu porządku sacrum i profanum. Rytuał wychodzi na ulicę, ołtarze stoją na skrzyżowaniach. Obowiązująca na co dzień funkcja przestrzeni musi się przeobrazić w swoje przeciwieństwo. Ludzie jadący przez osiedle samochodem muszą cierpliwie poczekać, aż pochód przejdzie.

foto:bloki_to_my

Ponieważ ciągle jestem pod wrażeniem teorii Formy Otwartej – o której czytam w książce Filipa Springera o Hansenach – dlatego zastanawiam się, czy Boże Ciało nie jest momentem, w którym forma osiedla w końcu się otwiera. Tym, co ją współtworzy jest tradycja religijna, przyzwyczajenie, ale czasem też szalona chęć odkrycia transcendencji w miejscach, gdzie najmniej się jej spodziewasz.

foto:bloki_to_my

 

KOBIETY PAPIEROSOWE

Lubię Sylwię Chutnik z dwóch powodów:

Ona pisze, bo ma coś do powiedzenia. Nie zawsze sią zgadzam z tym, co mówi. Nie zawsze podoba mi się sposób w jaki to robi. Ale Sylwia Chutnik robi to – czyli pisze – z zapałem. Ona ma powołanie i konsekwentnie je wypełnia.

Drugi powód, to jej krótki tekst o kobietach wypalających wieczornego papierosa na balkonie.

Bohaterki książki Cwaniary mieszkają w kamienicach starego Mokotowa, w rejonie ulic Sandomierskiej, Kazimierzowskiej i Narbutta. To daleko od wielkich warszawskich blokowisk. Tu ulice są wąskie, a domy dochodzą do krawędzi chodnika. Ale każdy uważny czytelnik zauważy we fragmencie słowa „osiedle” i „blok”. Tak, ten fragment jest o blokowisku. Tak też zilustrowała go w Cwaniarach Marta Zabłocka. Pierwszy raz go czytając, też bloki miałam przed oczami. Bo pierwszy raz czytałam ten fragment dawno temu, w lato, w “Zwierciadle”. Nigdy nie czytam felietonów, ale wtedy przeczytałam tekst Sylwii Chutnik. Od tamtej pory ją lubię. Widać, ona sama też uważała miniaturę o kobietach papierosowych za udaną. Wplotła ją w historię Haliny i Celiny, jakby od zawsze tworzyły całość. I tylko bardzo uważny czytelnik, zwracający uwagę na każdą wzmiankę o ukochanych blokach, odnajdzie trop z wielkiej płyty.

SYLWIA   CHUTNIK     CWANIARY

Kiedy robi się ciemno, kiedy dzieci już śpią, my skrzypimy drzwiami balkonowymi, skradając się na zewnątrz. Gdzie idziesz kochanie? A, podlać kwiatki. Powiesić pranie, umyć okna. Tymczasem w ręce mamy papieroska i cichutko, żeby nie wzbudzić podejrzeń, sobie tego papieroska zapalamy. Pierwszy mach, co za ulga. W głowie przelatuje cały dzień. Poranne miotanie się, zaległe rachunki, kłótnia z panem na stacji benzynowej i długi telefon do długo nie słyszanej koleżanki. Początkowo palimy szybko, jakby w rytmie codzienności i pośpiechu. Papieros tli się nerwowo, my strzepujemy nieistniejący popiół obok popielniczki. Trochę jak ilustracja kobiety na skraju załamania nerwowego, trochę jak Krystyna Janda wdychająca łapczywie skrawki powietrza. W połowie papierosa zwalniamy, uświadamiając sobie, że nie musimy się nigdzie śpieszyć, nareszcie. Przekładamy powoli ustnik między opuszkami palców, bawimy się nim. Osnuwający twarz dym upodabnia nas do secesyjnych modelek z reklamy firmy tytoniowej. Palimy na jazzowo, leniwie, jakby od niechcenia. Teraz to nam nic już nie mogą zrobić, teraz to już my na nowo zarządzamy sobą. Palenie niczym deklaracja niepodległości w odwiecznej wojnie z czasem. Pierwszy fajek skończony, kiepujemy z zadowoleniem. Nawet z cieniem satysfakcji: stać nas na luksus relaksu, a co! Na fali ogólnego poczucia spełnienia, zapalamy drugiego papierosa. Ale tu dopadają nas niepotrzebne przemyślenia. Zaczyna się niewinnie, od planów na następny dzień. Trzeba pojechać tu i załatwić to, a potem zdążyć podrzucić coś tam i odebrać gdzieś tamto. Groza wpełza w zakamarki wewnętrznego kalendarzyka spraw niezałatwionych. I nie chodzi tu o rzeczy do zrobienia, a o cały bagaż emocjonalnych rozważań. O nasze lęki, pragnienia i nigdy niespełnione obietnice. Stajemy się przyczajoną kotką rozglądającą się na boki. Dostrzegamy tym samym inne kobiety, które, podobnie jak my, stoją na swoich balkonach i palą. Nagle okazuje się, że nie jesteśmy same, że stałyśmy się niechcący aktorkami wspólnego teatru. Trwa właśnie przedstawienie, wieczorna odsłona samotności osiedlowej. W ciemnościach widać tylko rozżarzone końce papierosów. Wysyłają tajemne znaki, czerwone SOS, komunikaty o niepokoju. Ile nas tam stoi, czy stoimy tam codziennie? A może są jakieś dyżury, stałe godziny wychodzenia na balkony i odpalania ognia? Pewne jest to, że ta swoista wspólnota balkonowa tworzona przez kobiety istnieje ponad podziałami. Nieważne, ile mamy lat, czy żyjemy z rodziną, czy jesteśmy singielkami. My sobie co wieczór robimy seanse psychologiczne na świeżym powietrzu, bo zdrowo. My sobie zjeżdżamy psychikę ciągłym rozmyślaniem, brakiem luzu wewnętrznego, brakiem umiejętności powiedzenia „dość”. Kiedy dzieci śpią, budzą się demony naszej dorosłości. Przyjmują kształty najgorszych na świecie potworów i przeobrażają się we wszystko to, co udawało nam się w dziennej gonitwie zamieść pod dywan świadomości. Wyrastają nagle na tych balkonach, przechodzą przez barierki i czają się zza doniczek. A tu cię mamy, tu cię złapaliśmy – na nielegalnym odpoczywaniu, na ucieczce w krainę nikotyny. Nie ma lekko, czary-mary dopadną w najmniej spodziewanym momencie. Inne kobiety z balkonów patrzą na nas, chociaż nie widać ich twarzy ukrytych w ciemności. Inne kobiety czują to samo co my, ale to nie pociesza. Płyniemy na jednym statku pełnym balkonowych księżniczek, które przestały już machać białymi chusteczkami na znak poddania się. Stoją sobie ze zrezygnowanymi minami i patrzą na gwiazdy. Jedna gwiazda spadła, hej, pomyśl życzenie, to się nigdy nic nie spełni. Jedna pani z trzeciego piętra mówi: „Ja to bym chciała zasnąć i się nie obudzić”, a druga z sąsiedniego bloku: „A ja to sobie gdzieś wyjechać, na przykład do jakiegoś piekła all inclusive”. A trzecia to ja, myślę sobie: „A co się z nami stanie, jak te wszystkie gwiazdy zlecą nam na łeb i pogaszą papierosy?”. Co nam wtedy pozostanie? Może tylko powrót do ciepłego mieszkania i tylko: „Kochanie, czy mogłabyś zamknąć te drzwi od balkonu?, bo jakoś strasznie od nich wieje”. Od tych drzwi to wieje tysiącami westchnień kobiet papierosowych.

Sylwia Chutnik, Cwaniary,

wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2012, strony 106-110.

W Warszawie od 8 do 12 maja trwa akcja JEDNO MIASTO, JEDNA KSIĄŻKA

Książką, którą wszyscy czytamy, są właśnie Cwaniary. Przy okazji możemy wziąć udział w ciekawie wyglądających wydarzeniach – nie tylko czytaniu na głos. W niedzielę spotkanie z autorką.

PROGRAM AKCJI: http://warszawaczyta.org/program/