“Tu się często zmienia dekoracja. Nie, że ciągle jest to samo. Raz są ptaszki, raz jakieś króliczki. Ta pani mnóstwo czasu wkłada w dbanie o ogródek; i serca.
Kiedyś było inaczej. Od zasiedlenia tu mieszkam, od lata ’80. Wtedy ludzie tak nie dbali. Jak ktoś miał działkę, to głównie warzywa uprawiał – o wyżywienie chodziło; wiadomo w sklepach nic nie było. Teraz ludzie przykładają większą wagę do estetyki.”
Ogródki na Chomiczówce zwracają uwagę. To jedno z tych osiedli, na których mieszkańcy parterów mogą uprawiać pas ziemi u podnóża bloku. I robią to. Widać różnice w stylu, doborze roślin i nakładzie pracy włożonej w te mikro zieleńce, ale jedno jest pewne – wartością dodaną jest urozmaicenie wspólnego podwórka. Odwrotnie niż zwykle – prywatny wysiłek, publiczna korzyść. Tylko, czy sam fakt, że możemy cieszyć oko tymi ogródkami wystarczy, by uznać ich wspólnotowy charakter? A z drugiej strony, czy jest sens nazywać “własnym” ogródek poddany ciągłemu oglądowi tylu par oczu? Bez szansy na prywatność, przyblokowe ogródki są przedłużeniem długiej i bardzo płynnej granicy – tego, co na blokach jest “moje”, a co “nasze”. “- No tak, ten ma porządne ogrodzenie. Ta pani na prawdę dba. Ciągle ją w ogrodzie widać. Aż miło popatrzeć.”
Leć wprost do serca przygody, tak, jak kiedy byłaś mała! Napisałam powieść – historię dla dzieci, która może przytrafić się każdemu. Wśród lasów i pól, w gorące upalne dni i najpiękniejsze lata szalonego dorastania. Specjalnie dla Bloków najbardziej osiedlowy fragment.
“Podwórko przywitało Marcina antyfaszystowskim napisem: „nazi głupotą razi”, namazanym na ścianie śmietnika. Na pobliskich blokach można znaleźć jeszcze kilka bojowych sloganów. Wszystkie wyszły spod ręki jedynego panczura w promieniu siedemdziesięciu kilometrów – Zbyszka. Oprócz haseł zrzucających klapki z oczu, podwórkiem rządzi pranie. Na każdym balkonie administracja zamontowała sterczącą suszarkę. Dzięki temu w mieszkaniach można się cieszyć większą przestrzenią. Dzięki tym samym suszarkom można bez błędu namierzyć antyfaszystę. Tylko na jednej suszą się same czarne ubrania.
Przemknięcie się niepostrzeżenie obok
kolegów z klasy wcale nie było wyzwaniem. Siedzieli na ławce pod sąsiednim
blokiem, każdy zasłuchany w piosenkę puszczoną z własnego telefonu. Nie tylko
nie zauważali otaczającej ich kakofonii, ale wszystko inne też pozostawało poza
orbitą ich percepcji.
Marcinowi nie chciało się z nimi
witać z dwóch powodów. Po pierwsze – nie miał im nic do powiedzenia. Po drugie
– nie miał zamiaru tłumaczyć, dlaczego ubrany jest w seledynową bluzkę
wykończoną koronką i dżinsowe szorty z cekinowym kwiatem na siedzeniu. Rano ze
zgrozą odkrył, że Bożena nie ma normalnych ubrań. Ale i tak ją wolał od swoich
kumpli, z czego właśnie ze zdziwieniem zdał sobie sprawę. Babcia miała wiele
zalet i niejedno dziwactwo. Niejedną gumę wypluła na chodnik zamiast do kosza.
Nikt nie zliczy, ile razy zapomniała o urodzinach każdego ze swoich dzieci.
Gust ma koszmarny, zwłaszcza jeżeli chodzi o ubrania. Ale wszystkie te wady
tracą znaczenie wobec jej głównego atutu – Bożena ma więcej temperamentu niż
wszyscy kumple i ich telefony razem wzięci.
– Człowieku, gratulacje.
Na osiedlu jest jedna czujna osoba.
Ubrana cała na czarno, jak wojownik ninja, właśnie wracała z bazaru. W jednej
ręce ekologiczna torba wypchana kalafiorem i selerem. Druga dłoń poufale klepie
Marcina po plecach.
– Trzeba mieć odwagę, żeby być sobą.
– Zbyszek wie, co mówi. A mówi to z najszczerszym na świecie uśmiechem. Marcyś
też się śmieje, bo brakujące jedynki – choć utracone w dramatycznych
okolicznościach zaułka przy dworcu – dodają postaci w czerni rubaszności
szczerbatego przedszkolaka. Gdyby nie idiotyczna koszulka wykończona koronką,
Marcin pewnie nigdy by się nie dowiedział, że Zbyszek naprawdę nie ma klapek na
oczach. Prawdziwy panczur ceni niezależność serca odważnie manifestowaną w
życiu codziennym! A cekiny na siedzeniu są manifestem, prawda? Rano Marcin
zakładał spodenki ze wstrętem. Teraz docenił ich ideologiczny wymiar.
– Dzięki Zbyszek! Ty też fajnie wyglądasz. – Uśmiechnęli się porozumiewawczo i każdy poszedł do swojej klatki. Każdy z podniesioną głową.”
Fragment pochodzi z: Krystyna Zalewska Strzał zielonego pioruna, wydawnictwo Wielka Litera, Warszawa 2019
Zima szybko przeszła, jednak w oczekiwaniu na wakacyjne hity czas się dłuży. Sięgam więc po ulubione motywy z zeszłorocznych, niemożliwie gorących letnich miesięcy. “I remember summer nights in the projects…” Co to za miejsce, które wspomina Jay-Z? Utwór Summer, otwierający płytę nagraną wspólnie z Beyonce, jest rozpalony słońcem i namiętnościami. Dlaczego więc myśli Jaya przeskakują od idealnego letniego popołudnia, spędzonego na plaży z dziewczyną, do krótkich, ale bardzo ciemnych nocy na osiedlu komunalnym?
Jay-Z jest z bloków. Wychował się w nowojorskich Marcy Houses. Kilkanaście lat życia mieszkał w jednym z dwudziestu siedmiu bloków. Kameralne, sześciopiętrowe budynki, otoczone zielenią. Żadnych pasteli ani betonu – w Stanach typowym materiałem wykończeniowym jest cegła. Z podwórek, zacienionych drzewami i ceglanymi blokami, szklanych wieżowców nie widać, choć Brooklyn od Manhattanu oddziela tylko wąska rzeka. W labiryncie wąskich alejek niosą się odgłosy wystrzałów i chowają się chłopaki handlujące crackiem. Stereotyp. Chociaż ta historia właśnie tak się przedstawia w tekstach rapera. Opowiadał ją wielokrotnie, na różnych etapach swojego życia. Zawsze do niej powraca. Powraca też na samo podwórko, z kamerą. Marcy projects są scenerią wielu klipów Jaya-Z. Mój ulubiony to Smile. Raper i jego niesamowita mama przełamują w nim chyba wszystkie stereotypy i konwencje. Rap bez mizoginizmu? Wolna miłość w domach z betonu? Na blokach powiało optymizmem.
540 stron. Twarda oprawa. Ogrom pracy zrywający czapki z głów. Jeśli szukasz przewodnika po świecie z wielkiej płyty, to właśnie go znalazłaś. Betonia – książka jak blok. Krzyżują się tu drogi architektów, budowlańców, polityków i wszystkich nas, którzy oswajali wielkopłytową przestrzeń, stawiając na klatce doniczki z kwiatami. Beata Chomątowska uwzględnia wszystkie perspektywy. Rozumie, że o bloku równie kompetentnie opowie pracownik biura architektonicznego, co pani z trzeciego piętra – ta z upierdliwym jamnikiem. To jest polifonia. Bibliografia pęka w szwach. Stenogramy z plenum KC sąsiadują z prywatnymi wspomnieniami architektów i opracowaniami socjologów. Jeżeli ktoś chce się fachowo podszkolić, w Betonii jest mnóstwo podpowiedzi, po jakie teksty sięgać.
W blokach jest coś niesamowitego. Ich znaczenie polega nie tylko na zdominowaniu przestrzeni tak wielu z naszych miast. Każda z tych mniej lub bardziej wygodnych maszyn do mieszkania jest efektem kolektywnego wysiłku i współpracy armii osób. Betonia uświadamia, jak wiele czynników musiało współwystąpić, by projekt modernistyczny mógł się urzeczywistnić. Jak daleka droga została przebyta od pierwszych manifestów do fabryki domów na Wyczółkach. Tej historii nie można opowiedzieć w oderwaniu od realiów lat, w których się rozgrywała. Dach mrówkowca to świetny punkt obserwacyjny, z którego jak na dłoni widać ekonomię niedoboru krajów zza żelaznej kurtyny oraz zachodnią logikę kalkulacji zysku. Fakt, że bloki z wielkiej płyty zdominowały krajobraz po obu stronach muru berlińskiego, pokazuje wspólną cechę antagonistycznych systemów politycznych – zapotrzebowanie na tanie masowe mieszkalnictwo. “Ta-cy sa-mi / a ściana między nami”*
Betonia jest zilustrowana fantastycznymi fotografiami Krzysztofa Skłodowskiego
Beata Chomątowska napisała książkę bezkompromisową – nie rezygnując z żadnych osiedlowych wątków. Autorka nie tylko pyta o rodowód i przyszłość bloków, ale stara się na każde pytanie udzielić odpowiedzi. Stąd główny mankament książki – jej rozmiar. W jednym ręku nie utrzymasz, więc czytanie w zatłoczonym autobusie odpada.
* to oczywiście “Tacy sami” Lady Pank. Tekst napisał Jacek Skubikowski
Najwyższe bloki we Francji. Pierwsze drapacze chmur, wybudowane na obrzeżach Paryża – pięć wież po piętnaście pięter. W każdej winda. W każdym mieszkaniu łazienka. Prefabrykaty, ogrody, galerie, by poruszać się po osiedlu suchą nogą nawet podczas deszczu. Wybudowane w 1932 roku osiedle Cité de la Muette zebrało bardzo dobre recenzje wśród krytyków architektury. Przewodnicy oprowadzali wycieczki po tych blokach na odludziu. Teraz okolicę szczelnie wypełniają podmiejskie zabudowania. Wieże dawno zostały zburzone, ze względu na zły stan techniczny. Z całego kompleksu zachował się tylko niewysoki budynek w kształcie litery “U”. On ciągle stoi, ale nie jako pomnik pamięci ofiar Holokaustu. W budynku “U” po prostu mieszkają ludzie. Wycieczki ciągle tu przyjeżdżają. Jesteśmy w Drancy.
“- Zna pani historię domu, w którym pani mieszka?
– Tak, trochę. Czuję się jej częścią.”*
Pani mieszka w bloku “U”, gdzie podczas drugiej wojny światowej utworzono obóz internowania. Przetrzymywano w nim głównie Żydów, nie tylko francuskich. Stąd byli deportowani do obozów zagłady.
Tak, po wojnie Cité de la Muette znów stało się osiedlem mieszkalnym. Centrum pamięci stanęło po drugiej stronie ulicy dopiero w 2005 roku. Tak, można przeczytać wiele stron o obozie w Drancy nie natknąwszy się na choćby wzmiankę o Vichy. Oprócz lekcji historii do odrobienia jest też lekcja z polityki historycznej. Bo fakty są takie, że Leonard Cohen nie zaśpiewa już o partyzantach ani z AK, ani z AL.
*rozmowa z filmu dokumentalnego “The Silenced Walls” Sabriny Van Tassel (2015).
“Nie odczuwam specjalnej winy. Zaprojektowałam i koniec. Niestety.” Danuta Olędzka twierdzi, że nie można uchylać się od odpowiedzialności za to, co się zrobiło. A dokładnie za to, co się zaprojektowało. Ona, w zespole architektów gdańskiego osiedla Przymorze, odpowiadała za plany mieszkań.
“[Wcześniej] Mieszkaliśmy w starym budownictwie, w mieszkaniu dwupokojowym, dziewięcioosobowa rodzina. (…) Warunki mieliśmy trudne, także to mieszkanie, to po prostu dla nas pałace.” Tak o swoim mieszkaniu w Falowcu opowiada Teresa.
Paradoks samokrytycyzmu architekta i życzliwej oceny mieszkańca, jak na dłoni widać w filmie “Bloki”. Bo tu tylko modernistyczna forma jest prosta. Sama historia już nie. Czynniki polityczne, ekonomiczne i estetyczne składają się na rzeczywistość o wiele bardziej skomplikowaną niż montaż płyty stropowej. Przewodnikami po świecie domów z fabryki są architekci – ci sami, których realizacje tworzą krajobraz blokowisk. Doświadczenie życia w bloku przybliżają osoby najbardziej kompetentne – mieszkańcy z kilkudziesięcioletnim stażem. Młode pokolenie architektów i krytyków tej sztuki patrzy i ocenia dokonania mieszkaniówki PRL z zupełnie innej perspektywy – zza płotów grodzonych osiedli, z zadyszką po spłacie kolejnej raty kredytu.
I jest jeszcze jedna fantastyczna rzecz w filmie Konrada Królikowskiego – bloki. Piękne bloki, od przeoranego szkodami górniczymi Śląska, po szumiące Przymorze.
Blok 7,600 ton. Rozcięli go na pół, w osi pionowej, a części rozsunęli. Jedna z lokatorek postawiła na balkonowej balustradzie szklankę z wodą. Podczas całej operacji szklanka nie drgnęła, ani kropla się nie rozlała. Bo blok rozsuwano z ludźmi w środku. Od tamtej pory mogli sobie pomachać przez ulicę. Wolna przestrzeń w miejscu, gdzie wcześniej stał budynek właśnie w ten sposób została zagospodarowana – puszczono tędy bulwar.
Takie spektakularne dokonania inżynierii zwykle są przedstawiane i postrzegane jako triumf ludzkiej woli, myśli technicznej nad naturą. Chyba, że za decyzją stoi dyktator słynący z arbitralnych decyzji, uprzykrzających życie całego społeczeństwa – wtedy przesuwanie bloku staje się kolejną bezsensowną manifestacją władzy.
Opisane przesuwanie bloku wydarzyło się wczesną wiosną 1987 roku w Rumunii – kraju od lat poddawanemu społecznym eksperymentom i represjom. Prezydent Nicolae Ceaușescu zapisał się w pamięci jako dyktator podejmujący brzemienne w skutki decyzje, niepoparte żadnymi merytorycznymi argumentami. Systematyzacja miast i wsi, dekret 770 – przy tych zarządzeniach jeden przesunięty blok przestaje wzruszać. W sumie, jak się spojrzy na plan miasta, w którym stoi – Alba Iula – powstały bulwar tworzy całkiem zgrabną oś z zabytkowym centrum. Może więc punkt wyjścia, postawienie bloku było złym pomysłem? Przesunięcie tylko naprawiło to urbanistyczne potknięcie. A może urbanista nie miał tu nic do powiedzenia, a ojciec narodu po prostu za często zmieniał zdanie? Wystarczająco często, żeby zmienić Rumunię w trudną do zdefiniowania przestrzeń, w której przestało być wiadomo, co ma sens, a co jest go całkowicie pozbawione.
PS Pisząc ten tekst, znalazłam stronę dokumentującą dwa tysiące lat historii miasta Alba Iula – pisaną (po angielsku) przez historyków i archeologów lokalnego uniwersytetu, zawierającą bardzo dużo starych zdjęć i opowieści: http://imagini-istorie.apulum.ro/index.php?lang=en
Im wyżej, tym lepiej, chyba, że nie ma windy. Bez windy, nie ma co kupować nic powyżej drugiego piętra. Najlepiej pierwsze. Parter nie wchodzi w grę – na pewno przyjemnie mieć ogródek i krzaki przed oknem, do środka i tak nikt nie zagląda – ale sprzedać ciężko.
Bo kupując mieszkanie, często od razu myślimy o sprzedaży. Może to być tylko hipotetyczna sprzedaż – “jakby trzeba było się wynieść” – ale nawet ta nieplanowana i nierzeczywista, określa nasz stosunek do własnego domu, do jego wartości.
W przypadku bloków dochodzi jeszcze pytanie: wielka płyta, czy rama H? Nie mówiąc już o zawsze palącej kwestii odległości od metra,balkonu lub jego braku, strony świata na którą wychodzą okna salonu. Stąd właśnie różnice w cenie metra. Cztery pokoje na Chomiczówce: 442 000/ parter na Ursynowie: 570 000/ kawalerka na Bemowie: 223 000.
“Pamiętam, jak odbieraliśmy klucze do naszego pierwszego mieszkania – wspomina Małgorzata – pierwszego niewynajmowanego. Spotkaliśmy się z sąsiadami w jakiejś spółdzielczej kanciapie i losowaliśmy klucze. Znaczy, jako pracownikom naukowym, przysługiwał nam dodatkowy metraż, więc wiadomo było, że losujemy spośród większych mieszkań po lewej stronie klatki. Sąsiad z niepełnosprawną nogą miał zapewnione pierwsze piętro – parteru nie było, dół bloku wyjątkowo zajmowały lokale usługowe. Ale cała reszta uwarunkowań i parametrów znaczenia nie miała, mieszkania spółdzielnia oceniła jako jednakowe. Stąd metoda z losowaniem. Wszyscy musieli płacić za metr tyle samo. Nasze trzecie piętro bez windy pochłonęło tyle samo funduszy z dwóch książeczek mieszkaniowych, co sąsiada piętro niżej. To był 91 rok, rynek budowlany na chwilę przed własną transformacją. Bloki wybudowane jeszcze przez poprzedni system; trzeba przyznać, że jakoś stoją. Lubiłam tam mieszkać, chociaż córki tęskniły za ursynowskim podwórkiem.”
Była taka noc, że bardzo wiało, zupełnie jak dzisiaj. Miałam kilka lat, mieszkałam w bloku na Ursynowie i nauczyłam się właśnie słowa “huragan”. Sąsiad z dołu zabił nam okna gwoździami, bo na ostatnim piętrze wiało najbardziej. Następnego dnia była już ładna słoneczna pogoda. Poszłyśmy na zakupy, do spożywczaka na Hawajskiej. Mama mi jeszcze tłumaczyła, co i jak z tą pogodą. “Czasem jest taki wiatr, że zrywa dachy”… Rozejrzałam się dokoła. Wszystkie płaskie dachy mocno przywierały do ścian z wielkiej płyty. Nie wystawały ani troszeczkę, nie było ich praktycznie widać. Co to musi być za niewiarygodna siła? – pomyślałam.
Na południu Warszawy jest wielkie blokowisko. Nie w jeden dzień je zbudowano, ale bardzo, bardzo szybko. “Bloki w słońcu”* to reportaż opowiadający historię powstania Ursynowa Północnego, ale przede wszystkim, książka ta jest świadectwem czasów, w których ten śmiały projekt został zrealizowany.
220 hektarów, 40 000 obywateli do zakwaterowania i wymiary prefabrykatów – takie były warunki brzegowe narzucone architektom. Resztę pozostawiono ich fantazji. Konkurs rozpisany przez SARP spotkał się z ogromnym zainteresowaniem – co w ogóle nie dziwi, w końcu w Polsce lat ’70 mieliśmy już wielu specjalistów od osiedli z wielkiej płyty. Jak to się stało, że w końcu projektowanie tak dużej inwestycji powierzono zespołowi bardzo młodych architektów? Tak młodych, że dopiero robili dyplomy i zdobywali pierwsze doświadczenia zawodowe. Jak to możliwe, że po tylu dekadach słuchania zdewaluowanych socjalistycznych sloganów ci młodzi twórcy wciąż wierzyli w możliwość kształtowania człowieka przez system, odpowiednio zaplanowaną przestrzeń i socjotechnikę? Jak dogorywający aparat państwowy zdobył się na jeszcze jeden wysiłek i zagospodarował łąki i pola okalające Mokotów od Południa?
Lidia Pańków opisuje Ursynów na bardzo wielu poziomach. Bada każdy wątek, który może dopełnić złożony obraz tego organizmu współtworzonego przez architektów, betonowe płyty, mieszkańców i …ich terapeutów. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, trudno uwierzyć, że projekty dzielnicy uwzględniały lokale przeznaczone na prowadzenie terapii z mieszkańcami – ale tak właśnie było. Czytając książkę “Bloki w słońcu”, ma się wrażenie, że każdy detal był zaplanowany i przemyślany – od biegu ulic, po wzór kafli w metrze. Ursynów jawi się jako projekt totalny, a jerzyki, nurkujące w bluszcz porastający wysoką na 10 pięter ścianę, są jego integralnym elementem. W tej książce opisane jest wszystko: Co to jest pieszociąg? Jak brak telefonów wpływa na życie społeczne? Skąd się wzięła Kopa Cwila? No i gdzie podziały się drewniane wigwamy?* Lidia Pańków “Bloki w słońcu. Mała historia Ursynowa Północnego”, wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2016