Ludzie na Przyczółku

Słoneczny dzień na Przyczółku Grochowskim. Żółte elewacje odbijają słońce, śnieg się topi, kapie z dachów. Na górce koło szkoły dzieciaki jeżdżą na sankach.

foto:bloki_to_myAle nawet przypadkowy przechodzień od pierwszego wejrzenia wie, że to miejsce jest szczególne. Wzdłuż całego domu ciągną się galerie. Pod nimi na poziomie chodnika wije się korytarz. Prosto z niego wchodzi się do mieszkań. Blok ma prawie 2 kilometry długości. Korytarz zakręca 22 razy.

Przyczółek Grochowski zaprojektowali Zofia i Oskar Hansenowie. Filip Springer napisał o nich książkę Zaczyn i zamieszkał w zaprojektowanym przez nich galeriowcu.

foto:bloki_to_my

Filip Springer:

Do czego muszę tu przywyknąć:

Żeby zimą uważać na schodach. Na klatkach nie ma kaloryferów. Jak pada śnieg, to w środku jest lodowisko. Człowiek się ślizga, leci półpiętra i wali głową w skrzynki pocztowe na dole. Zbieranie się z podłogi nigdy nie odbywa się z godnością, akurat zjawi się starsza pani, załamie ręce i powie, żeby bardziej uważać i że tu miało być kiedyś więzienie, dlatego tak zimno na schodach. Już trzy razy mi tak mówiła. 

Że jak pada, to na Przyczółku huczy tak, jakby lało. Rynny biegną wewnątrz betonowych korytarzy, dźwięk płynącej wody odbija się od ścian. Idąc galerią, można sobie wtedy wyobrażać, że się mieszka nad potokiem. Albo w kanale. Każdy pewnie wyobraża sobie coś innego.

foto:bloki_to_myŻe ludzie na Przyczółku dzielą się na tych, co przez okno w kuchni widzą drzewa, i tych, co widzą ciemność. Ja należałbym do tych drugich, ale nie mam nawet okna. M., od którego wynajmuję mieszkanie, zamurował je jakiś czas temu. Mówi, że było niepotrzebne.

Że słyszę sąsiadów. Na dole dwa psy. Całymi dniami siedzą same. Ten większy woli szczekać, ten mniejszy jakby wyje. Oba raczej białe. Na oczy ich nie widziałem, ale tak je sobie wyobrażam. Robią sobie przerwy na dwie, trzy minuty, może im zasycha w gardłach. Potem znów zaczynają. U góry jest jeszcze miłośnik techno. I latem ten gość, co parkuje pod moimi oknami i rozmawia w samochodzie przez telefon za pomocą zestawu głośnomówiącego. Człowieku w czarnym oplu – wiem, jak próbujesz unikać płacenia podatków, a wcale wiedzieć nie chciałem!

Że po gości muszę wychodzić na parking albo przystanek. Mówią, że trafią, ale nigdy nie trafiają. Dzwonią potem i mówią – „Stoję pod twoimi drzwiami”. Oczywiście wychodzę, a ich nie ma. W takich sytuacjach najlepiej jest ich poprosić, żeby zapukali do tamtych drzwi i zapytali, gdzie są. Ludzie na Przyczółku są przyzwyczajeni. Pokierują pod dobry adres.

Że jak kogoś już tu prowadzę, to muszę tłumaczyć, że to osiedle naprawdę jest wyjątkowe.

Że mało kto mi wierzy.

Żeby nie patrzeć w oczy temu łysemu, który często stoi pod sklepem, bo drugi raz może mi nie uwierzyć, że jestem Anglikiem.

Żeby nie zerkać z galerii ludziom do mieszkań, bo można usłyszeć wiąchę (trudne, bo ja lubię tak zerkać).

Muszę też zacząć pytać o piękno. Zwłaszcza ludzi, którzy znali Hansenów. Ciągle o tym zapominam, a czasami po prostu nie mam odwagi. A chciałbym znać odpowiedź na pytanie:  czy Zofię i Oskara Hansenów obchodziło piękno?

Ludzie na Przyczółku mówią, że to pytanie jest ważne.       

Filip Springer, Zaczyn. O Zofii i Oskarze Hansenach, Wydawnictwo Karakter, Kraków – Warszawa 2013, s. 59-60.foto:bloki_to_my

 

POZIOME PASKI POSZERZAJĄ

Kolorowanie ogromnych płaszczyzn elewacji wymknęło się spod kontroli. Filip Springer w swojej ostatniej książce Wanna z kolumnadą* opisuje „pasteolozę” jak chorobę. Fakt, że decyzje o kolorach zapadają na zebraniach wspólnot mieszkaniowych szkodzi krajobrazowi.

Kolorami modernistów, którzy wymyślili wielkie bloki, była biel i szarość. Uważali, że wielkie domy dominują w przestrzeni na tyle, że dodawanie do nich silnych akcentów kolorystycznych byłoby już wizualnym barbarzyństwem. Wielka elewacja miała być jedynie tłem dla życia osiedla, a nie jego głównym elementem. Rozumieli to w większości projektanci polskich blokowisk, zapomnieli ci, którym przyszło te osiedla modernizować.

foto:bloki_to_myKierownik administracji jednego z osiedli w Rzeszowie:

– Na naszym osiedlu dominuje kolorystyka pastelowa. To jest kolor ciepły, przyjazny dla człowieka, miły. Proponują nam go architekci, my konsultujemy z radami osiedli. Sprzeciwów jak do tej pory nie było. Trudno, proszę pana, znaleźć kogoś, komu by się to nie podobało.

Ludzie odreagowują szare lata. Oswajają najbliższą przestrzeń. Trzeba być optymistą, by starać się nadać sympatyczny wygląd blokowi. Trzeba być optymistą i mieć małą wyobraźnię.

Po obu stronach ulicy Modzelewskiego ciągną się bloki – dokładnie dwa. Chodzi o ten odcinek między al. Lotników a Wilanowską, na warszawskim Służewcu.

foto:bloki_to_my

foto:bloki_to_myJeden blok cały pomalowany jest na żółto. Drugi każdą klatkę ma w innym kolorze. Jaka jest między nimi różnica? Czy któryś z nich wydaje się krótszy? A może mniejszy? Czy żółty zlewa się w jedną wielką masę? Jakie złudzenia optyczne działają, gdy patrzymy na te kolosy? Różnokolorowe klatki miały chyba podzielić blok na kilka mniejszych jednostek. Kolorowy blok to reprodukujący się w nieskończoność szereg segmentów.

A kolory, oprócz walorów estetycznych, mają przecież funkcję użyteczną. „(…) malunki ułatwiają orientację w przestrzeni.”

No właśnie… to które okno jest twoje?

* Filip Springer, Wanna z kolumnadą, Reportaże o polskiej przestrzeni,

Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2013

BLOK JAK RZEKA

Najkrótsza droga z domu nad rzekę – jedna z najbardziej wydeptanych ścieżek. Pierwszy raz ją pokonuję zaraz po przeprowadzce w nowe miejsce.

foto:bloki_to_my

Białoszewski wprowadził się na Lizbońską w środku czerwca. Swoją nocną wycieczkę najkrótszą drogą nad Wisłę odbył kilka dni później. Przygody, które go spotkały na tym kilkusetmetrowym spacerze opisał w Chamowie. W nowym miejscu dowolnie krótki odcinek może stać się labiryntem.

PODPOWIEDŹ: „dom” Białoszewskiego to 10 pięter, 8 klatek szarego bloku.

MIRON    BIAŁOSZEWSKI    CHAMOWO

Zebrałem się do wyjścia. Okazało się, że jest ciemno, ciepło. I pusto. Szedłem dość prędko spod mostku pod górę, cały czas wąskim lewym chodniczkiem Trasy przy barierze. W pewnej chwili ukazał się za barierą grodzącą jezdnię, za dwiema jezdniami, przy barierze przeciwnej chłopak. Szedł w stronę przeciwną. Poczułem do niego sympatię, choćby dlatego, że szedł na piechotę przez most. Przy Wiśle natrafiłem na podest, z którego trzeba zejść do połowy, a potem z niego wejść znów na most, ale już między grubą barierą od wpadnięcia pod samochód a normalną barierą do opierania łokci, od Wisły. foto:bloki_to_myNa podeście w cieniu stał chłop w gaciach. Podciągnął spodnie i zapiął, wziął teczkę i ruszył podestem naprzeciw. Starszy. Minąłem go. Zeszedł na sam dół, pod most, ale między filarami wrócił, poszedł na dalszą część Wału Miedzeszyńskiego. Wyglądało na to, że szukał dojścia do samej wody, a dojść tam nie ma. Z mostu granatowe otchłanie Wisły. Z drzewami. Po lewej. Nad środkiem konstelacja świateł. A to Trasa w skrócie, w górę, z wlotem pod Aleje Ujazdowskie, nad światłami latarni, tuneli wielopalącosięokienny dwudziestopiętrowiec. „Riwiera”. Za Wisłą, a przed odnogą w dole piasek. Patrzę, idzie po nim robot. Wyłonił się spod filarów. Niesie antenę. Głowa sztuczna. A to hełm. Chude, wysokie ubranie. Kroki dziwne, trudne. Idę, a mój cień padający z mostu na piasek zbliża się do jego cienia na piasku. Pomyślałem, że się o mnie dowie. Mijamy się cieniami, patrzy w górę. Zobaczył człowieka. Idzie dalej. Trudno, bo piasek. Do drzew, może coś mierzyć. Bo na moście czeka samochód roboczy. Za powrotem skręciłem spod filarów i Paryskiej w boczne przejścia, długie, łamane i gęste. Między parkanami. Domki, zapachy. Wplątałem się tak, że straciłem orientację. Przejście jak korytarzem, a tu odchodzi nagle uliczka Grecka. Plączę się dalej: Rumuńska. Myślę sobie

– Gdzie ja wyjdę?   

Ukazują mi się wielkie drzewa, bariera, podniesienie jakiejś jezdni.

– Nic innego, tylko Wisła. Ale dom. Wielki, długi, szary.

Po paru krokach orientacji okazało się, że to mój dom z najkrótszej strony i moje topole. I jezdnia mostku.*

*Miron Białoszewski Chamowo, s. 24-25, PIW, Warszawa 2009.

foto:bloki_to_my

KOBIETY PAPIEROSOWE

Lubię Sylwię Chutnik z dwóch powodów:

Ona pisze, bo ma coś do powiedzenia. Nie zawsze sią zgadzam z tym, co mówi. Nie zawsze podoba mi się sposób w jaki to robi. Ale Sylwia Chutnik robi to – czyli pisze – z zapałem. Ona ma powołanie i konsekwentnie je wypełnia.

Drugi powód, to jej krótki tekst o kobietach wypalających wieczornego papierosa na balkonie.

Bohaterki książki Cwaniary mieszkają w kamienicach starego Mokotowa, w rejonie ulic Sandomierskiej, Kazimierzowskiej i Narbutta. To daleko od wielkich warszawskich blokowisk. Tu ulice są wąskie, a domy dochodzą do krawędzi chodnika. Ale każdy uważny czytelnik zauważy we fragmencie słowa „osiedle” i „blok”. Tak, ten fragment jest o blokowisku. Tak też zilustrowała go w Cwaniarach Marta Zabłocka. Pierwszy raz go czytając, też bloki miałam przed oczami. Bo pierwszy raz czytałam ten fragment dawno temu, w lato, w “Zwierciadle”. Nigdy nie czytam felietonów, ale wtedy przeczytałam tekst Sylwii Chutnik. Od tamtej pory ją lubię. Widać, ona sama też uważała miniaturę o kobietach papierosowych za udaną. Wplotła ją w historię Haliny i Celiny, jakby od zawsze tworzyły całość. I tylko bardzo uważny czytelnik, zwracający uwagę na każdą wzmiankę o ukochanych blokach, odnajdzie trop z wielkiej płyty.

SYLWIA   CHUTNIK     CWANIARY

Kiedy robi się ciemno, kiedy dzieci już śpią, my skrzypimy drzwiami balkonowymi, skradając się na zewnątrz. Gdzie idziesz kochanie? A, podlać kwiatki. Powiesić pranie, umyć okna. Tymczasem w ręce mamy papieroska i cichutko, żeby nie wzbudzić podejrzeń, sobie tego papieroska zapalamy. Pierwszy mach, co za ulga. W głowie przelatuje cały dzień. Poranne miotanie się, zaległe rachunki, kłótnia z panem na stacji benzynowej i długi telefon do długo nie słyszanej koleżanki. Początkowo palimy szybko, jakby w rytmie codzienności i pośpiechu. Papieros tli się nerwowo, my strzepujemy nieistniejący popiół obok popielniczki. Trochę jak ilustracja kobiety na skraju załamania nerwowego, trochę jak Krystyna Janda wdychająca łapczywie skrawki powietrza. W połowie papierosa zwalniamy, uświadamiając sobie, że nie musimy się nigdzie śpieszyć, nareszcie. Przekładamy powoli ustnik między opuszkami palców, bawimy się nim. Osnuwający twarz dym upodabnia nas do secesyjnych modelek z reklamy firmy tytoniowej. Palimy na jazzowo, leniwie, jakby od niechcenia. Teraz to nam nic już nie mogą zrobić, teraz to już my na nowo zarządzamy sobą. Palenie niczym deklaracja niepodległości w odwiecznej wojnie z czasem. Pierwszy fajek skończony, kiepujemy z zadowoleniem. Nawet z cieniem satysfakcji: stać nas na luksus relaksu, a co! Na fali ogólnego poczucia spełnienia, zapalamy drugiego papierosa. Ale tu dopadają nas niepotrzebne przemyślenia. Zaczyna się niewinnie, od planów na następny dzień. Trzeba pojechać tu i załatwić to, a potem zdążyć podrzucić coś tam i odebrać gdzieś tamto. Groza wpełza w zakamarki wewnętrznego kalendarzyka spraw niezałatwionych. I nie chodzi tu o rzeczy do zrobienia, a o cały bagaż emocjonalnych rozważań. O nasze lęki, pragnienia i nigdy niespełnione obietnice. Stajemy się przyczajoną kotką rozglądającą się na boki. Dostrzegamy tym samym inne kobiety, które, podobnie jak my, stoją na swoich balkonach i palą. Nagle okazuje się, że nie jesteśmy same, że stałyśmy się niechcący aktorkami wspólnego teatru. Trwa właśnie przedstawienie, wieczorna odsłona samotności osiedlowej. W ciemnościach widać tylko rozżarzone końce papierosów. Wysyłają tajemne znaki, czerwone SOS, komunikaty o niepokoju. Ile nas tam stoi, czy stoimy tam codziennie? A może są jakieś dyżury, stałe godziny wychodzenia na balkony i odpalania ognia? Pewne jest to, że ta swoista wspólnota balkonowa tworzona przez kobiety istnieje ponad podziałami. Nieważne, ile mamy lat, czy żyjemy z rodziną, czy jesteśmy singielkami. My sobie co wieczór robimy seanse psychologiczne na świeżym powietrzu, bo zdrowo. My sobie zjeżdżamy psychikę ciągłym rozmyślaniem, brakiem luzu wewnętrznego, brakiem umiejętności powiedzenia „dość”. Kiedy dzieci śpią, budzą się demony naszej dorosłości. Przyjmują kształty najgorszych na świecie potworów i przeobrażają się we wszystko to, co udawało nam się w dziennej gonitwie zamieść pod dywan świadomości. Wyrastają nagle na tych balkonach, przechodzą przez barierki i czają się zza doniczek. A tu cię mamy, tu cię złapaliśmy – na nielegalnym odpoczywaniu, na ucieczce w krainę nikotyny. Nie ma lekko, czary-mary dopadną w najmniej spodziewanym momencie. Inne kobiety z balkonów patrzą na nas, chociaż nie widać ich twarzy ukrytych w ciemności. Inne kobiety czują to samo co my, ale to nie pociesza. Płyniemy na jednym statku pełnym balkonowych księżniczek, które przestały już machać białymi chusteczkami na znak poddania się. Stoją sobie ze zrezygnowanymi minami i patrzą na gwiazdy. Jedna gwiazda spadła, hej, pomyśl życzenie, to się nigdy nic nie spełni. Jedna pani z trzeciego piętra mówi: „Ja to bym chciała zasnąć i się nie obudzić”, a druga z sąsiedniego bloku: „A ja to sobie gdzieś wyjechać, na przykład do jakiegoś piekła all inclusive”. A trzecia to ja, myślę sobie: „A co się z nami stanie, jak te wszystkie gwiazdy zlecą nam na łeb i pogaszą papierosy?”. Co nam wtedy pozostanie? Może tylko powrót do ciepłego mieszkania i tylko: „Kochanie, czy mogłabyś zamknąć te drzwi od balkonu?, bo jakoś strasznie od nich wieje”. Od tych drzwi to wieje tysiącami westchnień kobiet papierosowych.

Sylwia Chutnik, Cwaniary,

wydawnictwo Świat Książki, Warszawa 2012, strony 106-110.

W Warszawie od 8 do 12 maja trwa akcja JEDNO MIASTO, JEDNA KSIĄŻKA

Książką, którą wszyscy czytamy, są właśnie Cwaniary. Przy okazji możemy wziąć udział w ciekawie wyglądających wydarzeniach – nie tylko czytaniu na głos. W niedzielę spotkanie z autorką.

PROGRAM AKCJI: http://warszawaczyta.org/program/

1:400 000

Bramy [na Umschlagplatz] już zresztą nie ma, stary mur rozwalono, budując osiedle „Inflancka”. Teraz stoją tam wysokie, szare bloki – dokładnie wzdłuż rampy kolejowej. W jednym z nich mieszka moja koleżanka Anna Strońska, mówię jej, że pod oknami, od strony kuchni, stały ostatnie wagony pociągu, bo lokomotywa była tam, gdzie topole. Strońska, która choruje na serce, blednie.

– Słuchaj – powiada – ale ja byłam zawsze dobra dla nich, oni mi krzywdy nie zrobią,     co?

– Jasne, że nie – mówię – jeszcze będą czuwali nad tobą, zobaczysz.

– Tak myślisz? – pyta Strońska i trochę się odpręża.

Więc przy porządkowaniu osiedla rozwalono stary mur, ale zaraz postawiono w tym samym miejscu kawałek nowego z białej, zdrowej cegły. Umieszczono pamiątkowe tablice i świeczniki, zawieszono zielone skrzyneczki na kwiaty, dookoła zasiano trawę, wszystko jest porządne, schludne i nowe, a na Zaduszki i Jom Kipur palą się w świecznikach świece.

Opowieść jest fragmentem rozmowy z Markiem Edelmanem. Spisała ją Hanna Kral w książce Zdążyć przed Panem Bogiem. *

Teraz dużo więcej domów stoi w tym miejscu. Nowy blok wybudowano tuż za szkołą. Zespół Szkół Licealnych i Elektronicznych ma adres Stawki 4. Kiedyś ten budynek miał adres Stawki 4/6 i co innego się w nim mieściło.

Bloki osiedla przy Inflanckiej, są otynkowane na żółto, ale stoją wciąż w tym samym miejscu, czyli dokładnie wzdłuż rampy kolejowej. Czterysta tysięcy ludzi się nami opiekuje.

Marek Edelman nie wsiadł do wagonu. Dzisiaj jest 70 rocznica wybuchu powstania w getcie warszawskim. Marek Edelman dowodził oddziałem walczącym na terenie szopu szczotkarzy – dziś w tym miejscu stoi ambasada Chińskiej Republiki Ludowej.

*Hann Krall, Zdążyć przed Panem Bogiem, Wydawnictwo Literackie, Kraków, 1977

foto:bloki_to_my